V Warszawska Fiesta Modelarska 3 czerwca 2017
3-4.06.2017
Daaawno temu kiedy śniegi powinny zasypać nasze ziemie, ale nie zasypały bo śniegu nie dowieźli, ale było mniej więcej w tym czasie, zadzwonił do mnie Andrzej, który najpierw Flachą był nazywany, a dopiero po dwóch latach otrzymał dowód osobisty. Zadzwonił, ucieszyłem się, bo zawsze miło się z nim rozmawia.
- Cześć Wojcieszku, co porabiasz – zagadnął swoim stałym zwyczajem.
- Jak się cieszę, że Cię słyszę – odpowiedziałem
Tu była seria uprzejmości i wrażeń obustronnie wykonanych, aż w pewnym momencie:
- Na Fiestę się wybierasz może ? – zapytał
- A będzie w tym roku, bo były informacje, że chyba nie. – odpowiedziałem zaskoczony i natychmiast przyjąłem pozycję piskorza, bo w moich tegorocznych planach nie było Fiesty. Z powodu tego, że pracuję w każdą sobotę, a w pracy nie ma czegoś takiego jak urlop.
- Będzie, ale troszkę się pozmieniało, wraz z naszą grupą IPMS Warszawa postanowiliśmy pociągnąć Fiestę, ale to nie znaczy, że zamiast, tylko razem z poprzednimi organizatorami.
- Oooo ! Ciekawe, to będzie zabawa
- Więc fajnie by było jak byście przyjechali większą ekipą bo nowością będą kategorie modeli kartonowych.
I tak to mniej więcej rozmowa przebiegła, oczywiście postawa piskorza została odrzucona, bo jak ktoś do ciebie z Flachą to się nie odmawia.
Skoczmy więc do czwartkowego wieczoru. Dużo wcześniej oczywiście noclegi zarezerwowane, w naszej tabelce wyjazdowej wszystko poukładane, Nasza ekipa skompletowana: Robert jedzie z Wrocławia i zabiera Pawła, Krzysiek i Piotrek jadą z Bydgoszczy, Andrzej jedzie z Inowrocławia i zabiera po drodze Roberta z Włocławka, no i my z Inowrocławia z Grzegorzem, który do nas dojedzie z Trzemeszna, Michałem i Krzys Krzyśkiem trzeba nazywać, potem do Włocławka po Artura. Pięciu w jednym samochodzie, da się, ale GEMa i Artura modele mają duże pudełka, będzie ciasno ale damy radę, jednak jeszcze trzeba stoisko klubowe zabrać i coś na stoisko ! I tu zaczynają się schody.
Dzwonie do Artura:
- Artur możemy się nie zmieścić, pojedziesz swoim samochodem ? – zapytałem.
- Jak trzeba to pojadę – odpowiedział
- No trzeba bo możemy się nie pomieścić.
- No to jak trzeba…
Tak więc w sobotę 7:30 rano wsiedliśmy w czwórkę do Cytrynki i w drogę, po drodze do Artura do Włocławka, tam Michał przesiadł się do Artura i pudełeczka i bagaże z tylnej szyby zeszły na siedzenia, pełen komfort gnamy na Fiestę. Prowadzący był Artur, ja dzielnie dawałem radę nadążyć za nim. Jazda komfortowa bo cały czas autostradami.
Na wjeździe do Warszawy Krzysiek zameldował, że dojechali już na miejsce i w niespełna pół godziny później i my dotarliśmy. Parking pełen, drogi dojazdowe zapchane, wypakowaliśmy się szybko i pojechałem szukać miejsca do zaparkowania.
Kiedy przyszedłem na miejsce nasze stoisko już było budowane, teraz ta mrówcza praca, wyjmowania z pudełek wymyślnie pozabezpieczanych modeli i rozkładanie na stołach.
Przy drzwiach stanowisko biura zawodów, a tam prześliczna panienka sprawnie wydała nam karty modeli wcześniej zgłoszonych przez Internet, mi zostało wypełnienie kart na modele które zabrałem bez wiedzy Remka. Dlaczego ? Bo były.
A w międzyczasie… w międzyczasie oczywiście przywitania, wymiany uprzejmych uprzejmości bo przecież po to jest Fiesta robiona.
Stoisko nasze znalazło się w najlepszym z możliwych miejsc, z jednej strony sąsiadowaliśmy z IPMS Warszawa, a z drugiej IPMS Świdnica. Hala duża, jasna, mniej więcej taka jak w Inowrocławiu, bardzo dobrze przygotowana. Giełda spora, a modeli przybywało i przybywało.
Po ogarnięciu tego co należało był czas na to co tygrysy lubią najbardziej. Rozmowy przy modelach, wymiana poglądów, doświadczeń, wrażeń, czyli relaksik w czystej postaci. Pogoda doskonała, przed halą rozstawione stoisko z kiełbaskami z rożna, napojami i wszystko w przystępnych cenach, żal było się nie skusić, tym bardziej, że poranna pora karmienia za nami, a nie wiadomo kiedy wypadnie posiłek zasadniczy. Wraz z Kurtem zdecydowaliśmy się na późne śniadanko.
- Co jemy ? – zagadnął Kurt.
- Może karkówkę ? – zaproponowałem.
- Tak, zdecydowanie karkówkę – potwierdził Kurt.
- Co podać ? Kiełbaskę ? – zapytał sprzedawca.
- Karkówkę – powiedział Kurt.
- Karkówkę – dodałem.
- Na karkówkę będzie trzeba trochę poczekać.
- Jak długo ? – zapytałem.
- Około 15 minut – odpowiedział sprzedawca.
- Ok. poczekamy – potwierdziłem i zapłaciłem od razu.
15 minut to mnóstwo czasu, wróciliśmy na halę aby kontynuować poprzednie czynności. Po około 10 minutach Kurt naciska, ze trzeba iść pilnować karkówki.
- Jeszcze nie ma 15 minut, załatwię coś jeszcze i idziemy – powiedziałem.
Po dwóch minutach Kurt naciska:
- Chodź bo nam karkówkę zabiorą.
- OK. chodźmy – odpowiedziałem bo czułem jak żołądek zaczyna dobierać się do szpiku kostnego.
Podeszliśmy, a tam … zgroza !! na rożnie leży tylko jedna karkówka. Kto pożarł naszą karkówkę !! Skonsternowany operator rożna wyjaśniał, że mu zniknęliśmy i zdefraudował naszą porcję. Przepraszał. Ale co to dało, żołądek nie ma ucha, nie słyszy tego, tylko się tłucze po pustym brzuchu. Okazałem niezwykły hart ducha i ciała, pozwoliłem aby Kurt wziął tą jedyną porcję karkówki jaka była na ruszcie, a ja cierpliwie czekałem aż się upiecze kolejna. Tym razem nie odstępowałem na krok. Towarzyszyłem jedzącym i czujnie nadstawiałem ucha kiedy otrzymam swoja porcję. Kiedy przyszła ta wyczekana chwila i usłyszałem:
- Zapraszam !
Odebrałem swoja porcję wzmocnioną dodatkowym ogórkiem. Odebrałem kolejne przeprosiny troszkę pokwasiłem minę bo jednak nie jest tak, że nic się nie stało, przecież to co zaszło to prosta droga do wrzodów żołądka. Kiedy doszedłem do połowy mojego posiłku podszedł do mnie sprzedawca, jeszcze raz przeprosił i w ramach rekompensaty zwrócił mi większą część należności jaką zapłaciłem. Przyjąłem z szacunkiem i w ramach uznania zakupiłem jeszcze świeżo przygotowaną lemoniadę, a i później też wróciłem aby jakiś drobiazg kupić.
Uspokoiwszy oszalały żołądek i zbudowany postawą sprzedawcy w wyśmienitym nastroju wróciłem na halę gdzie tematów do rozmów było bez liku. Organizatorzy poprosili o pomoc w sędziowaniu. ISMR w takich sytuacjach nie odmawia, a wiadomo było, że będzie co robić bo na stołach ponad tysiąc modeli, a poziom bardzo wyrównany.
Otrzymałem też propozycję do odrzucenia ale nie zrobiłem tego, udział w konkursie modelarskim polegającym na klejeniu TKSa w skali 1:72 na czas. Jako, że jestem modelarzem wierzącym ale nie praktykującym, zainteresowała mnie ta propozycja i bez namysłu zgodziłem się. W końcu jest cyrk to i małpa musi być. Pierwsi startowali juniorzy, rozgrzali publiczność do czerwoności i wtedy wystartowaliśmy my, seniorzy. O ile moi konkurenci byli wytrawnymi praktykami to na widok mnie zasiadającego do klejenia modelu moja ekipa ISMR przywitała pokładaniem się ze śmiechu. Doping się wzmógł i wystartowaliśmy. Model prosty, trochę ciemno było w tym miejscu a do dyspozycji szczypce i klej. Jednak sprawnymi ruchami postrzygacza owiec oddzielałem elementy od ramki i zaczynam sklejać. Tu pierwsza przeszkoda rurka wydalnicza kleju była skutecznie zaklejona, klej się nie wydostawał choć włożyłem sporo energii w tą czynność. Myśl jak błyskawica przeszła przez moją głowę – SABOTAŻ ! Nie, nie może być to sabotaż, przecież jestem na Fieście. Druga błyskawica uderzyła ze zdwojona siłą i pokierowała automatycznie moimi rękami, sprawnym ruchem odciąłem końcówkę aplikatura kleju i mogłem przystąpić do klejenia. Cenne sekundy stracone, trudno, na szczęście dwie albo trzy. Instrukcja uboga, a do klejenia usiadłem nieprzygotowany bo nie zgromadziłem niezbędnej dokumentacji, miejscami błądziłem (dodam, że ja raczej samolociarz jestem) ale udało się, przed dopuszczalnym czasem skończyłem. Nie zwyciężyłem ale na to nie liczyłem no i nie o to w tym wszystkim przecież chodziło. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku towarzyskiego i w otoczeniu owacji (co prawda dla zwycięzcy, ale bez skrupułów część nich sobie skradłem) zakończyłem udział w konkursie.
Organizatorzy naciskali aby już dzisiaj wskazać komu przypadną ufundowane przez nas Nagrody Specjalne. Zadanie trudne, ale w końcu podjęliśmy decyzję i nasz wybór padł na Kraza jak widać nie zestawowego, z bardzo dobrym warsztatem technicznym i malarskim, a może dla tego ze był żółty i się wyróżniał 🙂
Ja natomiast swoją zwyczajową „Za wprowadzenie Sklepowego w zachwyt” dałem za dioramę, a w zasadzie za czaszę spadochronu.
Około godziny piętnastej udałem się na odprawę sędziowską, wszedłem, a tam,… same tuzy modelarstwa. Z tego też powodu odprawa trwała niezwykle krótko. Na koniec Flacha powiedział to czego najbardziej nie lubię w takich sytuacjach.
- Nie będę mówił co macie robić, bo przecież sami wiecie najlepiej. Zapraszam po odbiór kart sędziowskich i do pracy.
Udaliśmy się po karty i od razu dowiedzieliśmy się, że trzeba będzie wytężyć wzrok. I wytężaliśmy, zeszło nam do dwudziestej. Mnie i naszej komisji przypadło sędziowanie lotnictwa seniorów. Nie było łatwo, bo jak pisałem wcześniej poziom modeli wyrównany, oczywiście były perełki ale ocenić trzeba wszystkie modele, nie tylko te wybrane. I tu system pieczątkowy wdrożony po raz pierwszy na Wrocław Model Show i wdrożony w tym roku w Inowrocławiu, okazał się bardzo pomocny. Bo wymuszał dokładne przyjrzenie się absolutnie wszystkim modelom, nie można pominąć nawet tych, które wyraźnie nie dorównują średniej na stole. Już na samym początku sędziowania okazało się, że brakuje kilku modeli w stosunku do tego co mamy na kartach sędziowskich. Tradycyjny bieg do innych klas i szukanie czy czasem zawodnik nie postawił w innej klasie. Nie było, czyli zgłoszone ale nie dojechały. Na wszelki wypadek sprawdzamy wszystkie, model po modelu, na szczęście okazało się, że tylko jeden senior nie dowiózł internetowo zgłoszonych modeli lotniczych. Pieczątki upraszczają sprawę bo bierzemy w garść pierwszą (detal) i patrzymy po kolei który na nią zasługuje, Ta czynność powtarzamy z każdą następną i tak po kolei przy każdej klasie. Na koniec dyskusje, któremu przybić na karcie W – wyróżniony. Tu nie zawsze była jednomyślność i szczególnie w klasie samolotów ze śmigiełkiem w skali 1:48 troszkę czasu zużyliśmy na dyskusjach i wzajemnych przekonywaniach. W międzyczasie przyszedł Tadziu w roli głównego sędziego pytając czy wszystko zrozumiałe i czy nie ma problemów. Nie mieliśmy ich więc długo przy nas nie zabawił.
Dociągnęliśmy tak do dwudziestej i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zacząłem szukać sposobu jak tu się integrować. Już na samym początku organizatorzy poinformowali, że lokal jest zarezerwowany, ten w którym oni zawsze się spotykają, ale Grześ Kogut zaproponował, że zabierze nas do szanciarni Gniazda Piratów. Byliśmy tam przy okazji imprezy w Mińsku Mazowieckim i bardzo dobrze wspominamy. Jednak nie udało nam się dotrzeć tam tym razem. Kogut obiecał, że pójdzie do domu i sprawdzi jak sytuacja wygląda i po nas zadzwoni. Nie zadzwonił, to znaczy, wszedł do domu i kurnik mu zamknęli, a po ciemku i kury i koguty po podwórku się nie pałętają, tylko pilnują grzędę. Na wyprawę do lokalu wskazanego przez fieściarzy też było z późno, postanowiliśmy się sami ze sobą zintegrować. Idąc na nocleg mijaliśmy lokale, gdzie dla nas nie było już wolnych stolików, bo mecz wszyscy oglądali. Zrobiliśmy więc zakupy w biedronkopodobnym sklepie i ostrym tempem do hotelu, aby meczyk obejrzeć. Po meczu jeszcze długie Polaków rozmowy i tak się skończył dzień pierwszy.
Share this content:
1 comment