Sikorski 2018
20.01.2018
Nakazano mi napisać relację z konkursu Sikorski Model Show 2018 w Stalowej Woli. Pomyślałem sobie, że dlaczego by nie, jakiż to problem? I oczywiście zgodziłem się bez żadnych podejrzeń. To było w drodze, kiedy dopiero jechaliśmy do Stalowej Woli. Dziś już nie zgodziłbym się na to, po tym, co tam widziałem, doświadczyłem, przeżyłem, a teraz mam opisać… Ale może jednak po kolei.
Najpierw była noc z piątku na sobotę. Lekko mroźna, lekko śnieżna, nic nadzwyczajnego. Ot, styczniowa noc w pewnym środkowoeuropejskim, nie największym ale i nie najmniejszym mieście. Około trzeciej w nocy zmieniłem kapcie na buty i partiami, pomaleńku, bez pośpiechu ponosiłem sobie modele swoje i nieswoje do samochodu. Udało się bez potknięć i upadków, chociaż chodnik przed kamienicą był lepiej przygotowany niż tor dla łyżwiarzy szybkich na mistrzostwach olimpijskich w Soczi. W sumie obróciłem pięć razy, najpierw przez wąskie drzwi na korytarz, przez które z niektórymi kartonami przechodzi się bokiem, potem po stromych koślawych schodach z zakrętem w połowie, na ulicę, prześlizgać się przez cztery pasy ruchu, które na drodze krajowej nie śpią nigdy, następnie jeszcze pięćdziesiąt metrów po świeżym lodzie i już jest mój samochód rozmiaru 3 na 1,5 metra, do którego wchodzi wszystko i zawsze, ale włożenie niektórych pudełek wymaga wyjęcia innych, włożonych wcześniej… Po co był ten opis? Po to, żebyście zrozumieli, że we frazie „wziął i włożył modele do samochodu” też kryje się pewien wysiłek, pot, krew, łzy,… No dobra, ale trochę wysiłku jednak.
Przed czwartą, a przypomnę, mówimy cały czas o styczniowej nocy, przyjechał Maciej i zaczęliśmy przepakowywać modele do jego samochodu, dlatego że to właśnie jego samochodem mieliśmy jechać do Stalowej Woli. Zakrzykniesz zdziwiony czytelniku „Po cóż więc było to nosić w te i we wtę, szarpać się, przez te drzwi wąskie, przez te schody kręcone, przez pasy te ruchu cztery, które nie śpią nigdy?” Właśnie po to. Przerzucenie z jednego samochodu do drugiego trwało może z pięć minut i już pędziliśmy do Artura, do Włocławka.
Droga, mimo wcześniejszych obaw, całkiem dobra. Trochę zajeżdżonego śniegu, trochę mgły zmarzniętej na szadź, ale jechać się dało bez żadnych problemów i już za piętnaście piąta meldowaliśmy się u Artura. Artur oczywiście miał do zabrania modele, co oznacza, że znowu trzeba było wszystko wyjąć i włożyć od nowa tak, żeby niczego nie zgnieść, nie zniszczyć, dowieźć całe i zdrowe. Ponieważ arturowe pudełka do najmniejszych nie należą zabrało nam to dłuższą chwilę, ale koniec końców spakowaliśmy się, i ruszyliśmy dalej zbierać drużynę na wyprawę. Podjechaliśmy na dworzec kolejowy i już piętnaście po piątej witaliśmy pociąg osobowy relacji Bydgoszcz – Włocławek, który przyjechał nic, a nic nie spóźniony i przywiózł nam Piotra. Piotr z kolei przywiózł nam kolejne modele… A więc, wypakować wszystko, pomyśleć, włożyć od nowa, stwierdzić, że nie pasuje, wyjąć, włożyć inaczej, wyjąć, podrapać się po głowie, zapalić, włożyć, zdziwić się, że teraz weszło, koniec.
Ruszamy. Jedziemy. Pierwsze kilometry to typowe przerzucanie się informacjami „A ja tego zapomniałem zabrać, a ja tego…” Normalne. Od Włocławka pędzimy autostradą na południe. Głównie pędzimy. Miejscami jest podejrzanie biało. Wtedy też pędzimy, ale jakby wolniej. Tam, gdzie nie jest biało, pędzimy jakby szybciej. Pierwszy popas robimy w Kielcach, Artur tam jest umówiony z człowiekiem, który wylicytował jego model Hurricana w aukcji dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Przekazanie modelu trwa trzy i pół minuty. Brawo Arturze! I za fakt udziału w tej inicjatywie, i za sprawność! Wsiadamy i jedziemy dalej. Artur, jako rodowity kielczanin opowiada nam, co jest za oknem samochodu, a to zalew do jeżdżenie na łyżwach, a to budynek światowego konsorcjum, a to port morski a to lokalny kosmodrom… Rzecz w tym, że za oknem samochodu jest szarobura ściana mgły ograniczająca widoczność do 50 metrów… Arturowi to nie przeszkadzało, na szczęście, kiedy zaczął już uderzać w tony „A tutaj chodziliśmy na kremówki…” Kielce się skończyły. Zaczęły się za to lasy i mgły. A potem skończyły się lasy, i oczywiście, chwilę później z tylnego siedzenia dobiegło „Jak będzie jakiś las, to stań na chwilę…”
Na miejsce dojechaliśmy krótko po dziesiątej i na początek okazało się, że nie ma gdzie stanąć samochodem. Szybko wyjaśniło się, że konkurs modelarski jest tylko częścią większego bloku imprez i o miejsce do parkowania łatwo nie będzie. Po kilku minutach udało nam się znaleźć kawałek wolnego asfaltu i przystąpiliśmy do roboty. Najpierw wszystkie modele z bagażnika zanieśliśmy do sali rozgrywania imprezy. Przez parking, schodami do szkoły, przez wąskie drzwi, schodami na parter, przez drzwi, kręconymi schodami na górę… Udało się. Teraz przystąpiliśmy do odbierania kart startowych. I tutaj pojawił się pierwszy zgrzyt. Modele były zgłoszone wcześniej. Karty były wydrukowane i uszykowane, ale żeby nie było łatwo, to były podzielone na odpowiednie kupki – karton juniorzy, karton seniorzy, plastik juniorzy, plastik seniorzy, konkurs punktowany. W ramach tych kupek były podzielone na jeszcze mniejsze kupki zależnie od nazwiska modelarza, ale już sam układ tych mniejszych kupek na stołach niewiele miał wspólnego z szeregowaniem alfabetycznym, a raczej z zasadą, „tu spadło, to tu będzie leżeć”. Już po chwili wyjaśniło się, że na przykład modele Jarka i Mikołaja są niezgłoszone, jak twierdził organizator, albo nie wprowadzone do bazy danych, mimo zgłoszenia, jak twierdzę ja. Bo skoro Jarek twierdzi, że zgłosił, to znaczy, że zgłosił i koniec. Hm… Może zgłosił za późno? Nie, bo Jarek zgłaszał kilka dni temu, a Boguś zgłosił w ostatniej chwili, i jego karta jest. Cóż, może więc zgłosimy teraz? Nie, nie da się. Ale jak się nie da? No się nie da. „Nie mamy pańskiego płaszcza, i co nam pan zrobi?” Odnieśliśmy Jarka i Mikołaja modele do samochodu, zadzwoniliśmy, uprzedziliśmy, sorry chłopaki, zabraliśmy wasze modele na wycieczkę, na nic nie liczcie. Organizatorzy nie wydawali się tym faktem specjalnie przejęci. Bardziej się denerwowali tym, czy aby na pewno pamiętamy o uiszczeniu opłat startowych. Pamiętaliśmy.
Ustawiliśmy modele na stołach. Rozejrzeliśmy się, przywitaliśmy ze znajomymi i stwierdziliśmy, że trzeba by w końcu coś zjeść. Maciej twierdził, że tu niedaleko jest świetna pizzeria ze swobodną atmosferą. Wprawdzie nigdy w Stalowej Woli nie był, ale musimy iść tam i tam, i ona tam jest. Artur został na sali, a my z Piotrem i Maciejem poszliśmy. Pizzeria istotnie była. W środku był samotny starszy pan, którego znajomość języka polskiego sprowadzała się do „Ja tu stoję, kroję ta pizzy, wy zjeść, dwadzieścia złotych”. Ale pizzę rzeczywiście robi znakomitą. Tyle, że długo. Zjedliśmy, wypiliśmy kawę, zapłaciliśmy, poszliśmy z powrotem. Pokręciliśmy się tu i ówdzie, pogadaliśmy, popatrzyliśmy, wybraliśmy model, który dostanie naszą nagrodę specjalną. Spróbowaliśmy dać organizatorom naszą nagrodę specjalną, i tu pojawił się kolejny problem, ponieważ każdy z zagadniętych przedstawicieli organizatora tłumaczył nam, że „to nie ja, to kolega”. Wreszcie zrzuciliśmy to na barki Artura, ponieważ „on ich zna osobiście, to on to załatwi”. Tak nam zeszło do szesnastej, kiedy to miała zacząć się ceremonia zakończenia. Nie zaczęła się, ale za to zaczęło się pakowanie modeli. Mamy zwyczaj, jako stowarzyszenie, że nasze modele stoją na stołach do końca, ale tym razem, wiedzeni jakimś impulsem, przyłączyliśmy się do panicznego sprzątania, i to okazało się być dobrym posunięciem, bo za chwilę na salę weszła młodzież i zaczęła likwidować infrastrukturę, czyli wynosić stoły… Po jakimś czasie siedzieliśmy w pustej sali na ostatnim ocalałym stole, którego bezczelnie nie daliśmy sobie zabrać słuchając muzyczki z głośników. Muzyczka sympatyczna nawet, ale po kilkudziesięciu minutach słuchania już nieco męcząca. Zwłaszcza w pustej sali. Już o godzinie siedemnastej minut dziesięć, czyli zaledwie po siedemdziesięciu minutach spóźnienia na sali pojawili się organizatorzy i rozpoczęli ceremonię zakończenia imprezy. Chciałbym powiedzieć, że prowadzili ją sprawnie, szybko i dowcipnie. Chciałbym. Dowcip istotnie, aż skrzył się, niestety, dotyczył wyłącznie niezjedzonej przez uczestników grochówki i jakoś nie trafił do mojego poczucia humoru. Zauważyłem, że nie tylko do mojego.
Panowie organizatorzy postanowili wprowadzić pewne innowacje mające na celu przyspieszenie wydawania dyplomów, nagród i pucharów. Najpierw wręczono nagrody Grand Prix i wszystkie nagrody specjalne. Tu jakoś poszło. Następnie miały być wręczone wszystkie dyplomy za miejsca zdobyte w poszczególnych kategoriach a po nich, według listy imiennej, nagrody do tych dyplomów, na zasadzie „jeden człowiek – jedna nagroda”. Miały być…
Z dyplomami cyrk zrobił się od początku. Nikt nie pomyślał, żeby to jakoś sensownie poukładać, więc mieliśmy kolejność kategorii: Teraz wręczamy za okręty kartonowe, teraz za figurki konne plastikowe, a teraz za samoloty z papieru”… Czyli, co w rękę wpadło, to się rozdało. Pośpiechu przy tym zbytniego nie zauważyłem, z reguły wyglądało to tak „Kategoria…eeee…. KaTe osiem,,, eeeee pojazdy …eeee… chyba z kartonu? Eeee… kołowe… Eee… Miejsce pierwsze kolega taki a taki. (tup-tup-tup, czekamy, kolega idzie przez salę, o, doszedł, dyplom, rąsia, dziękuję), miejsce drugie eee, kolega taki a taki (tup-tup-tup, czekamy…)” i tak dalej. Wręczenie trzech dyplomów – trzy minuty. A co tam. Przy tym pan prowadzący ceremonię zakończenia siedział sobie na stole. Powtórzę to, żeby dotarło, bo dla mnie też jest to niepojęte. Dużymi literami. CZŁOWIEK PROWADZĄCY CEREMONIĘ ZAKOŃCZENIA PODCZAS JEJ PROWADZENIA SIEDZIAŁ SOBIE NA STOLE!!!
W pewnym momencie nastąpiło coś, co ostatecznie zdemolowało moją wiarę w ludzi. Prowadzący z rozbrajającą szczerością stwierdził, że w kilku kategoriach jedyną nagrodą dla medalistów będzie uścisk dłoni prezesa, ponieważ „zabrakło nam dyplomów”…. Powtórzę: „zabrakło nam dyplomów”. Ilość klas, które zostaną rozegrane w trakcie konkursu była znana kilka tygodni wcześniej, wystarczyło pomnożyć to przez trzy i dodać 10-15 sztuk na ewentualne pomyłki i wydarzenia losowe. O tym wie nawet pani przedszkolanka organizująca konkurs skakania w workach za lizaki. W wielu klasach nie było pełnej obsady, tym bardziej zostają dyplomy w zapasie. A organizator stwierdza „zabrakło nam dyplomów”… Na konkursie o ogólnopolskim zasięgu. Powstrzymam się od komentarza.
Po wręczeniu wszystkich dyplomów przyszło do wręczania nagród. Przypomnę, jedna osoba – jedna nagroda, według listy. Tylko, że w tym celu należałoby przygotować listę osób… W praktyce wyglądało to tak, że jeden człowiek czytał z listy nazwę nagrody, dwóch ludzi jej pospiesznie szukało w stercie ułożonej w sposób absolutnie przypadkowy, po czym czytano nazwisko szczęśliwego zdobywcy. Do pewnego czasu. Po pewnym czasie mianowicie, ktoś sobie przypomniał, że do pierwszych miejsc w poszczególnych kategoriach miano dołączać puchary, i te puchary owszem są, stoją cały czas na stole i z zakłopotaniem spoglądają po sobie. Zaczęto więc wręczać puchary. Według listy. Którą trzeba było podpisać… Żeby nie tracić czasu, nagrody równolegle wręczano dalej, według listy, tym razem listy zwycięzców… Przypomnę zasadę: jeden medalista – jedna nagroda. W rezultacie niektórzy dostali po cztery, po pięć nagród, dostali nagrody ludzie, którzy nie osiągnęli żadnych miejsc medalowych, ja osobiście otrzymałem dwie sztuki. Tymczasem przy wręczaniu pucharów zrobiło się osobne zamieszanie, ponieważ przy podpisywaniu listy odbioru pucharów, jak się okazało, należało podać pełne dane osobowe, o czym wcześniej nikt nie powiedział, więc niektórych uczestników wzywano kolejny raz. Na moje pytanie „Co mam uzupełnić, przecież się podpisałem?”, usłyszałem „Wpisz, gdzie mieszkasz”. Kusiło, oj, jak kusiło… Cały ten pożar w burdelu przeciągnął się do godziny dziewiętnastej, co byłoby zabawne, gdyby nie fakt, że w międzyczasie zaczął padać śnieg…
Na zakończenie usłyszeliśmy „Wybaczcie nam drobne potknięcia i niedociągnięcia, jeśli takowe były”… Jeśli? JEŚLI??! W trakcie zakończenia starosta stalowowolski, który musiał wcześniej wyjść powiedział (cytuję z pamięci)”Będziemy robić dalej te konkursy, ponieważ wiemy jak to robić”. No, to albo nie podzielił się tą wiedzą z organizatorami, albo miał na myśli jakąś inną imprezę. Od około dwudziestu lat bywam corocznie na kilku- kilkunastu konkursach, tak jedno, jak i wielodniowych w charakterze zawodnika, sędziego, w kilku imprezach dołożyłem swoją rękę przy organizacji. Tak żenującego spektaklu nieudolności i braku zorganizowania jeszcze nie widziałem. W Stalowej Woli moja noga długo nie postanie.
Wystartowaliśmy do domu po dziewiętnastej. Śnieg, gołoledź, mgła, komplet atrakcji. W Kielcach zjechaliśmy na chwilę z głównej trasy i mama Artura uraczyła nas cieplutkimi pierożkami i termosem kawy. O, święta kobieto! Doślizgaliśmy się do autostrady i dalej miało już być pięknie. Nie było. Śnieg, mgła i gołoledź. Bałem się, że Maciej nam zacznie zasypiać za kierownicą, był na nogach od drugiej w nocy, ale konieczność stałego skupienia na sto procent spowodowała, że do Włocławka nawet nie miał czasu pomyśleć, że jest zmęczony. We Włocławku byliśmy około północy, wysadziliśmy Artura i poślizgaliśmy się dalej. Pięćdziesiąt kilometrów do Inowrocławia zajęło nam prawie dwie godziny. Śnieg, mgła, gołoledź. Wysadziliśmy Piotra, na którego czekał już samochód z piękną kobietą za kierownicą (ten to się umie ustawić), potem Maciej wyrzucił mnie pod domem, i poślizgał się do siebie. Była druga w nocy.
Share this content:
Opublikuj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.