PAPRYKARZ 2018
6-7.10.2018
Publiczność, szczelnie wypełniająca rzędy krzeseł, z niezwykłym skupieniem wsłuchiwała się w zeznania świadków, w cyniczne oświadczenia oskarżonego i suchy głos prokuratora. Za długim stołem, na podwyższeniu, siedziało siedmiu sędziów wojskowych z przewodniczącym, siwowłosym pułkownikiem Hughes Mitchellem w środku, i z zainteresowaniem, graniczącym z obrzydzeniem, wpatrywało się bądź w postać niskiego, skośnookiego oficera, bądź w leżący na suknie stołu zakrzywiony miecz, jeden z dowodów rzeczowych. Miecz ten, a raczej szabla, typowa japońska broń oficera piechoty, jeszcze niedawno należał do kapitana Teruci Amado . Przed sędziowskim stołem, wyprostowany jak na paradzie, stał oskarżyciel, major Marcus Shell, chudy, wysoki mężczyzna, o podłużnej, końskiej twarzy i ciemnych włosach gładko zaczesanych do tyłu. Co chwila nachylał się, spoglądał na trzymane w dłoni maszynowe zapiski, cytował z nich coś, znów się wyprostowywał, a jego gestykulacja ograniczała się do kilkakrotnego wskazania wyciągniętym ramieniem połyskującej gładzi klingi miecza. Na ławie, umieszczonej tuż przed pierwszym rzędem krzeseł publiczności, siedział w otoczeniu uzbrojonych żandarmów kapitan Teruci, w wybrudzonej i wymiętej koszuli koloru khaki, spodniach tej samej barwy i owijaczach na goleniach. Na jego płaskiej, okrągłej twarzy nie drgał żaden mięsień, nie uwidaczniało się żadne uczucie. Niski i barczysty Japończyk wzrok utkwiony miał w zespół sędziowski, patrzył na wrogich oficerów odważnie, zuchwale, niemal wyzywająco. Słowa oskarżyciela wojskowego płynęły jedno po drugim, układały się w zdania, odtwarzały fakty, ujawniały niepojętą, niemal patologiczną mentalność oskarżonego, a także system rządów imperium „boskiego” tenno Hirohito, potomka bogów, założyciela epoki, przezwanej paradoksalnie Siowa.
Bohdan Arct „Cena życia”
Nie, nie jest to opis tego co zastałem na festiwalu modelarskim w Szczecinie. Tam było zupełnie inaczej. Opowiem więc chronologicznie jak przebiegała podróż i pobyt na Szczecińskim Paprykarzu 2018.
Paprykarz jest imprezą, na której ISMR jest od pierwszej edycji tego wydarzenia, a i Paprykarze rewanżują się co roku na Inowrocławskim Konkursie Modelarskim. Na VII edycję wyruszyć mieliśmy w trzech zespołach. Pierwszy to Michał z żoną wyruszał z Inowrocławia, na pokładzie oprócz swoich modeli miał jeszcze modele wychowanków z modelarni, którą się opiekuje. Miał zabrać jeszcze modele Jacka, Mikołaja i Jarka ale ostatecznie stwierdziłem, że zmieszczą się u mnie w samochodzie. Ja tym razem postanowiłem zabrać stoisko handlowe sklepu HOBBY, z tego powodu samochód miał być wypełniony po sufit. Trzeci zespół ruszał z Włocławka, tam Artur z Waldkiem mieli udać się przez Oborniki aby zabrać Marka po drodze.
Ponieważ zaplanowałem być na miejscu przed ósmą rano, musiałem wyjechać cztery godziny wcześniej. W piątek wieczorem zapełniłem pojazd do granic możliwości zaplanowałem trasę krótszą ale mniej komfortową, wyszedłem z założenia, że o tej porze nie powinno być ruchu na trasie i spakowałem bagaż podróżny. Ponieważ tym razem miałem jechać bez pasażerów postanowiłem w czasie jazdy zagłębić się w literaturze.
Sobota 3:30, odezwał się budzik. Nic mu nie zrobiłem, bo nie mam problemów z wczesnym wstawaniem. Żona poprzedniego dnia sugerowała abym jeszcze zjadł śniadanie, ale ja nie mam zwyczaju jeść w nocy. Szybka toaleta i za chwilę byłem w samochodzie. Przed startem jeszcze ustawiłem nawigację. Pan Janosik uparł się mnie prowadzić wiejskim gumnem, zdecydowałem się więc na nawigację google bo tam mogłem łatwiej wybrać i modyfikować trasę. Janosik miał pracować w tle i informować o kosztownych niespodziankach. Jeszcze umieściłem napęd ołówkowy w gnieździe i wybrałem w odtwarzaczu odpowiedni katalog. Z głośników popłynął przyjemny glos lektora:
ROZDZIAŁ I
Życie w milionowym mieście powróciło już do normalnego stanu, a ogrom Singapur pozornie zapomniał o swej niedawnej tragedii. Po zalanych tropikalnym słońcem ulicach śródmieścia płynęły sznury samochodów. Po chodnikach śpieszyli dostatnio i elegancko ubrani Europejczycy, świecący nienaganną bielą garniturów. Witryny sklepów przyciągały oko różnorodnością wystawionych towarów. Rozliczne kina, teatry, kabarety, restauracje i bary tej dzielnicy wypełnione były tłumami publiczności, pośród której nie brakowało mundurów wszystkich rodzajów broni. Wspaniała, szeroka tama w poprzek cieśniny Johore, pieczołowicie odbudowana po zniszczeniu w 1942 roku, lśniła asfaltową gładzią nawierzchni. Gdzieniegdzie tylko na białych ścianach pretensjonalnych pałacyków i willi europejskiej części miasta widniały szczerby po artyleryjskich i karabinowych pociskach. Czasem w rzędzie budynków pojawiała się wyrwa w miejscu, gdzie ongiś wybuch lotniczej bomby poczynił spustoszenia. A przecież zaledwie przed czterema laty miasto i wyspę Singapur spowijały dymy pożarów, dokoła rozlegał się ogłuszający łomot dział, ulicami przetaczały się stalowe cielska czołgów, w górze mknęły wrogie samoloty, niosące śmierć i zagładę…
Bohdan Arct „Cena życia”
Wydawało mi się, że w dzieciństwie wchłonąłem wszystkie książki Arcta, teraz miałem okazję uzupełnić zaległości. Kiedy światła Inowrocławia zniknęły w lusterkach wstecznych i mijałem Rezydencję w Borkowie (goście naszych konkursów wiedzą coś o tym miejscu) wiedziałem już, że główny bohater był młodym pilotem RAF w dywizjonie broniącym Singapuru i latał na Brewsterze Bufflo. Po chwili Janosik naciskał abym skręcił, zignorowałem go. Jeszcze trochę naciskał abym zawrócił, ale po chwili ucichł zrezygnowany. Wbrew moim oczekiwaniom nie byłem sam na tej drodze, z naprzeciwka co chwila nadjeżdżał jakiś samochód i zmuszał mnie do częstej zmiany długości oświetlenia drogi.
Kiedy dojeżdżałem do węzła w Stryszku Janosik i Pan Google na wyścigi wskazywali mi zgodnie którędy mam jechać dalej, a pilot Peter Shannon właśnie zdobywał doświadczenie w treningowych walkach powietrznych i nie w głowie mu było zagrożenie od strony Japonii. Kręcąc więc w lewo skręciłem w prawo (jak to zwykle bywa na węzłach komunikacyjnych) i omijając Bydgoszcz jechałem już w kierunku Nakła. Modele dobrze zaklinowane nie przesuwały się i nie groziły, że w momencie nagłego hamowania zajmą miejsce na przednich siedzeniach. Perspektywa długiej prostej kusiła aby wcisnąć przycisk tempomatu, ale i pojawiające się tereny zabudowane i miejsca robót drogowych wybiły mi to z głowy. Mijając Nakło dowiedziałem się, że na Singapur nadleciały bombowce i Peter Shannon zdobył swoje dwa pierwsze zwycięstwa powietrzne zestrzeliwując bombowce Nakajima Ki-49 Donryū. Z kolei mijając Piłę dowiedziałem się, że dywizjon Shannona otrzymał zadanie zaatakowania czołgów atakujących Singapur od strony dżungli, Buffalo nie były opancerzone i nie nadawały się do takich zadań, ponieważ nie było tam dywizjonów bombowych, myśliwcy musieli wykonać zadanie szturmowe. Jednostka straciła większość maszyn biorących udział w misji, a Shannon był już asem i otrzymał trzeci Distinguished Flying Cross. Za Piłą cała seria robót drogowych spowolniła moją jazdę, a Shannon wylądował silnie uszkodzonym samolotem i z powodu braku uzupełnień samolotów dołączył do oddziałów piechoty broniących Singapur.
Zaczęło się robić jasno, zbliżałem się do Stargardu i tam zaplanowałem przystanek. Do Szczecina było już blisko, nie mogłem nieogolony reprezentować ISMR, wybrałem odpowiednią stację benzynową i tam się odświeżyłem, zdecydowałem się też na śniadanie. Natomiast Peter Shannon był już w japońskiej niewoli i przygotowywał wraz z grupą dwudziestu jeńców ucieczkę.
Do Szczecina dojechałem tuż przed ósmą, a Shannon wraz z towarzyszami uciekli z obozu i dotarli do brzegu wyspy, gdzie wsiedli do rybackich czółen aby oddalić się od obozu, przepłynąć rzekę i dotrzeć do lądu stałego. Nie byłem pierwszy, przy drzwiach zaparkował już Mariusz i czekał aby i swoje stoisko wnieść na halę. Zamieniliśmy kilka słów czekając na organizatorów i jakież było nasze zdziwienie, że organizatorzy już tam byli, a drzwi nie były zamknięte. Otworzyłem klapę bagażnika i poczułem się jak na przełomie lat 1989-1990 kiedy to sprzedawano z bagażnika lub z łóżka polowego, na plac wjechał jeden samochód i z niego wyskoczył spragniony modelarz i wykupił wszystkie zestawy uzbrojenia lotniczego w skali 1:72. Zaczęło się wnoszenie najpierw mebli, a potem pudeł i pudełeczek, na koniec jeszcze tylko trzy roll-upy reklamujące sklep i ISMR utworzyły tylną ścianę regału, a że organizator zaplanował, że będę samotną wyspą to pięknie się to prezentowało. Na godzinę dziewiątą wszystko było już poukładane, czas zrobić to co najważniejsze, to po co się tu przyjeżdża. Wyjąłem pudełka z modelami Jacka, Jarka i Mikołaja, zachwyciłem się zawartością. Podszedłem do stanowiska biura zawodów i wpadłem w podziw jak mają to dobrze zorganizowane, wszystkie karty zgłoszonych internetowo modeli natychmiast zostały odszukane i znalazły się w moich rękach, jedynie krojczy (ten od rozcinania kart) wyraźnie nabierał dopiero wprawy. Szybko odnalazłem, z pomocą Paprykarzy, miejsca na stołach gdzie umieścić powierzone mi modele. Teraz miałem już czas dla siebie, zadzwoniłem do MiSzy i Artura aby dowiedzieć się czy są już blisko, przygotowałem im karty startowe, aby nie musieli stać w kolejce. Nie było to jednak konieczne, bo będąc niemal cały czas obok miejsca zgłaszania modeli kolejka była 3-5 osobowa. Nie spostrzegłem się nawet kiedy wokół mnie wszystkie stoiska handlowe zapełniły się i powstała całkiem spora i bardzo różnorodna giełda, a na stołach konkursowych było coraz więcej i więcej modeli.
Przyjechała reszta reprezentantów ISMR, a na placu przed halą zaparkował Rosomak i dołączył do niego, amerykańskiego typu, ciągnik siodłowy. Sama hala imprezy też jest bardzo ciekawa, doskonale oświetlona naturalnym światłem, zorganizowana w pomieszczeniach muzeum komunikacji oprócz głównej ekspozycji pojazdów PRLu była osobna sekcja modeli kartonowych, osobna sekcja modeli plastikowych i sekcja giełdy. Oddzielone były tylko szczątkowymi ściankami działowymi co stwarzało wrażenie jednej dużej przestrzeni. Przy samym wejściu zawieszona była informacja, że spotkanie integracyjne przygotowane jest w restauracji Harnaś o godzinie 19:00, a z głośników usłyszałem komunikat zachęcający modelarzy do zapisywania się na wycieczkę do Fortu Gerharda koło Świnoujścia. Sobota była dniem słonecznym i bardzo ciepłym, zapewne to spowodowało, że oprócz licznej rzeszy modelarzy pojawiało się sporo zwiedzających. Przyjemnie było posłuchać opinii o eksponowanych modelach i porozmawiać ze znajomymi na inne tematy „marynistyczne”.
Z racji wystawianego stoiska nie mogłem opuścić tego miejsca wcześniej jednak około godziny 18:00 zdecydowałem się udać się do hotelu, aby zdążyć na integrację. Wykonałem magiczny ruch zabezpieczający stoisko i spokojnie udałem się do hotelu, który był oddalony o ok.15 minut spacerkiem. Po drodze jednak wszedłem do baru „Kopytko” gdzie spożyłem zestaw pierwszy. Kiedy dotarłem do hotelu zdziwiło mnie, że Artur nie zarezerwował go w tym samym miejscu gdzie spać miał Michał z Renatą. Była jeszcze chwila czasu, dosiadłem się do Artura, Waldka i Marka na ławeczkę pod parasolem, ustaliliśmy, że jadąc na integracją zabierzemy po drodze Michała i Renatę z ich hotelu. Poszedłem się rozpakować, bo tym razem miałem pokój tylko dla siebie, a kiedy zbliżył się czas wyjazdu na integrację, okazało się że moi kompani zdziadzieli i zostają w pokoju bo właśnie powtarzali Kiepskich. Ja tam taki kiepski nie jestem zadzwoniłem po taksówkę ale nikt ze mną nie chciał rozmawiać, zadzwonił za to Misza i poinformował, że już są na miejscu. Przechwyciłem przejeżdżającą taksówkę i za chwile byłem już przy Harnasiu. A w ogródku należącym do lokalu swój obiad kończyli Michał z Renatą, oraz Tomek i …. Po kilku chwilach schodziliśmy już do piwniczki, a tam stoły suto zastawione zapraszały nas do siebie. Wkomponowaliśmy się i zaczęły się „długie Polaków” rozmowy, o czy się mówiło nie przytoczę bo nie mam zwyczaju nagrywać w lokalu. Trzeba jeszcze wspomnieć, że w momencie kiedy sala przeznaczona dla nas się zapełniła, z góry zeszła do nas (może spłynęła) anielica, a dokładnie przepiękna kelnerka, przedstawiła się informując, że ma na imię Angela i będzie nami się opiekować. Oddaliśmy się ochoczo pod dyskretną opiekę naszego Anioła stróża, i kosztowaliśmy paprykarza i inne przepyszne przystawki. Wszyscy byli już najedzeni wcześniej, więc nie jedliśmy, tylko zakąszaliśmy. Niezwykle wcześnie, bo około 22:00 musiałem opuścić gościnne wnętrze, śpiąc tylko 3 godziny i mając w perspektywie to, że muszę wstać wcześnie, a po zakończeniu imprezy samotną jazdę, postanowiłem się wyspać.
W niedziele rano okazało się, że mój magiczny czar zamykający stoisko jest niedopracowany, z półki zniknął zestaw farb. Trudno, kiepski czarodziej, kiepskie zamknięcie. Niewiele później okazało się jednak, że pod moją nieobecność sąsiad uszczęśliwił potrzebującego i sprzedał mu ten zestaw. Wróciła wiara w ludzi i pojawiła się wdzięczność za pomoc. W sobotę urywałem chwile czasu aby pooglądać modele, a w niedziele już nie było odwrotu, trzeba było zmobilizować siebie i resztę ISMR i wybrać model, który zostanie wyróżniony naszą Nagrodą Specjalną, oraz znaleźć ofiarę, której wręczę moje osobiste wyróżnienie o nazwie „Za wprowadzenie Sklepowego w zachwyt”. Niezbędne konsultacje i jest decyzja, szybko pobiegłem do organizatora aby powiadomić go kogo udekorujemy naszymi wyróżnieniami. Szybko, bo w międzyczasie umówiłem się z Koszalińskim Plutonem Modelarskim na śniadanie, oczywiście do „Kopytka”. Po powrocie na festiwal modelarski wtopiłem się z przyjemnością w jego atmosferę, w te rozmowy ze znajomymi i nowo poznanymi modelarzami. Az przyszedł czas uroczystego wręczenia nagród i wyróżnień i zakończenia imprezy. Tu nasza reprezentacja zdobyła łącznie siedem wyróżnień, trzecie miejsce w konkursie punktowym i dwie nagrody specjalne.
Nasza nagroda powędrowała do Marka Duli z Obornik za pięknie wykonany model Spitfire XVI w skali 1:48. Model nie pootwierany, opatrzona sylwetka nas jednak ujęła jakość wykonania, wielkie wyczucie realizmu i nie uleganie modelarskim modom. Moja nagroda „Za wprowadzenie Sklepowego w zachwyt” powędrowała w ręce Roberta Kaczmarka za model 3 ton 4×2 cargo truck w skali 1:35, model był z dużym wyczuciem wykończony, bez fajerwerków cieniowania.
Perspektywa pakowania całego mojego kramu i modeli które przywiozłem mnie przeraziła i dla tego wbrew swoim zasadom rozpocząłem pakowanie modeli już w trakcie wręczania wyróżnień, w międzyczasie niestety bardzo pobieżnie wyjaśniłem Robertowi co mi się spodobało w jego modelu. Opuściłem gościnny Paprykarz jako jeden z ostatnich. Postanowiłem jechać dłuższą ale wygodną trasą, czyli dwupasmową E65, potem ekspresową S3 i na autostradę A1. Po kilku zakrętach w samym Szczecinie wyjechałem już na drogę wylotową i słyszę, że Peter Shannon wraz z uciekinierami płynęli już przeciekającymi czółnami, płynęli w całkowitej ciemności, a w jednej łodzi nie było wioseł, więc polski marynarz oderwał ławkę i tym zastąpił wiosło. Było jasno, ruch umiarkowany jazda ekonomiczna i relaksowa. W Dąbiu zaniepokoiłem się bo droga wyraźnie prowadziła na zachód a na tablicach kierunek Berlin, ale kiedy minąłem Podjuchy zauważyłem ze będę skręcał na południe, a u naszych uciekinierów nie było dobrze. Polski marynarz aby odciążyć łódkę płynął wpław bo pływał jak ryba, jak dwie ryby. Kiedy wzeszło słońce, zauważyli że go już nie ma, czyżby rekiny ? Co gorsza, uchodząca rzeka i odpływ wyniósł ich daleko w morze, bez szans na dotarcie do lądu. Droga skręciła na południe zastanawiałem się nad przystankiem, aby zjeść obiad, bo na miejscu miałem być po dwudziestej. Niestety po drodze mijałem tylko stacje benzynowe, nie jestem zwolennikiem ciepłych parówek więc nie w myśli mi było tam się zatrzymać. Dojechałem do węzła na wysokości Myśliborza wjechałem na S3 i szansa na znalezienie jakiejś gospody znacznie się zmniejszała. Nasi bohaterowie przeżyli atak dwóch Zeke, uszczelnili przeciekające łódeczki z kawałków swoich ubrań i postawili żagiel zrobiony z koszuli.
Szukałem bezskutecznie miejsca na posiłek zbliżając się do Gorzowa, wyminąłem z prawej i jadę dalej a Shannona wraz z pozostałymi towarzyszami uratował holenderski Dornier Do-24, ale dowiózł do Sumatry, gdzie miał zabrać kobiety i dzieci, bo Japończycy już i tu docierali. Nie było dla nich miejsca musieli maszerować przez dżungle do gór do partyzantów. A ja zrezygnowany postanowiłem zatrzymać się gdziekolwiek, wypadło gdzieś pomiędzy Międzyrzecz, a Święty Wojciech, na stacji benzynowych długo zastanawiałem się co począć, w końcu wybór padł na naleśniki wypełnione kurczakami. Szybko wróciłem do samochodu bo musiałem wiedzieć co u uciekinierów, ruszyłem. A u nich było źle marsz przez Dżunglę bez prowiantu przez ludzi wycieńczonych pobytem w obozie, a potem dryfując na oceanie był żałosny. Peter oznajmiony był z dżungla i tylko dzięki niemu oni jeszcze żyli, wiedział jakie owoce można jeść i wiedział, że rozgniecione robaki to dobre źródło protein.
Z jedzeniem podczas jazdy to nie był dobry pomysł nadzienie naleśnika zawierało sporo sosu, przesiąknięty w końcowej części przykleił się do tekturowej pochewki w której był umieszczony, droga nie była dobrze wyprofilowana i nie można było bezpiecznie puścić kierownicę przy prędkości 120 km/h na czas aby wysunąć naleśnik, tekturka niesmaczna odpada. Użyłem wszystkie mi znane sztuczki ekwilibrystyczne i jakoś sobie poradziłem, ale nie udało się uniknąć małej plamki z tłustego sosu. Tak to dotarłem do węzła w Jordanowie i dalej już jechałem autostradą. Ale cóż to za problem, skoro Shannon i jego towarzysze mieli na sobie brudne strzępki ubrań, dotarli do wioski, gdzie chińczyk się nimi zaopiekował dając im jedzenie i opaski na biodra (bo na więcej nie było go stać). Na wysokości Poznania natknąłem się na roboty drogowe, droga zwężały się i szybkość jazdy spadła do 20-30 km/h do dziś nie wiem dlaczego, bo nie było żadnych dojazdówek ani innych utrudnień, ograniczenie prędkości było do 70 km/h cóż w takiej sytuacji jedna pokraka powoduje takie korki. Za Poznaniem już było ciemno ale droga przebiegła szybko i z dwudziestominutowym opóźnieniem w stosunku do drogi do Szczecina dotarłem już na miejsce.
Zapewne ciekawi was co z Peterem Shannonem i jego towarzyszami, nie napiszę, musicie sami przeczytać, sam dosłuchałem końcówki po dwóch dniach. A wyjazd na Paprykarz bardzo dobrze wspominam.
Nasze trofea:
- Artur Domański – Junkers D.1 – model plastikowy 1:32
- Artur Domański – Lublin RXII – model plastikowy 1:32
- Artur Domański – Spitfire XVI – model plastikowy 1:144
- Artur Domański – Fokker DVII – model plastikowy 1:144
- Robert Górski – Messerschmitt Bf-109 G- model plastikowy 1:32
- Jacek Wesołowski – Falschrmjager”Merkury” Kreta 1941 – figura 1:16
- Jacek Wesołowski – British Airborne WW II with”PIAT” – popiersie 1:10
- Jarek Smółka – Fokker D.VII – model plastikowy 1:48 – 3 miejsce w konkursie punktowym
- Artur Domański – Junkers D.1 – model plastikowy 1:32 – Nagroda Specjalna od Firmy Master
- Michał Szaforz – Nagroda Specjalna od Wydawnictwa JSC
Ponadto niezrzeszeni, których model zabraliśmy
- Mikołaj Smółka – Hurricane – model plastikowy 1:72
- Kaja Szczygielska – Ił 86 – model plastikowy 1:144
- Wiktor Buzalski – Boeing 747-200 – model plastikowy 1:144
Share this content:
Opublikuj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.