Ładowanie

Slovakian International Air Fest 2022

Slovakian International Air Fest 2022

W cyklu: „Grupa ludzi ciekawych wszystkiego”

Zostałem zaproszony na wyjazd na pokazy lotnicze. Ponieważ z dziką rozkoszą próbuję rzeczy nowych i dotąd mi nieznanych, to zgodziłem się praktycznie od razu, chociaż miałem świadomość tego, że moja obecność ma na celu rozłożenie kosztów paliwa na większą ilość osób, i ewentualne zagnanie mnie za kierownicę, jeśli będzie trzeba, ale co tam. Na pokazach lotniczych byłem jak dotąd tylko na bardzo lokalnych, na święcie pułku w Inowrocławiu, a tu miało być „o, hoho!”, „nawet sobie nie wyobrażasz!” i w ogóle świat na talerzu. No dobra. W pewnej chwili dotarło wprawdzie do mnie, że lotnisko w Malaczkach nie jest za rogiem, a pod Bratysławą, i że to jedzie się pewnie dłużej niż do Torunia, a nawet dłużej niż do Olsztyna, ale skoro już się zgodziłem, to trudno, jedziemy. W trakcie przygotowań okazało się, że jedziemy na Słowację przez Czechy, „bo bliżej”, więc rzeczywiście zrobił się z tego Mini – Orient – Ekspress.

Piątek wieczorem. Startujemy. Nie jest to wprawdzie wyjazd modelarski, ale okazuje się, że miłośnicy lotnictwa mają w sobie coś z modelarzy, wolą poruszać się okryci ciemnością. Myślałem, że to przejaw problemów w relacjach społecznych, ale jednak inne grupy zainteresowań, jak się okazuje, wykazują te same objawy. Ruszamy na razie we dwóch z Waldkiem. Jedziemy dziwnie wolno jak na moje przyzwyczajenia, ale Waldek tłumaczy, że jego samochód wprawdzie jest bardzo wygodny i fajny (potwierdzam), ale ma aerodynamikę kiosku Ruchu, wobec czego powyżej setki potrzebuje holowanego zbiornika paliwa… Dobra, będzie powoli. Dojeżdżamy pod Łódź. Dosiada się Karolina. Śmigamy dalej. No dobra, nie śmigamy, ale jednak poruszamy się ciągle i uparcie naprzód. W końcu dojeżdżamy do Gliwic. Dosiada się Alicja i wycieczka już w komplecie. Uparcie i mozolnie osiągamy czeską granicę, na której nikt niczego od nas nie chce. Jedzie się fajnie, tylko z prawej strony widać jakieś podejrzane błyski, i od czasu do czasu tak jakby pada… Na Słowację wjeżdżamy dosyć znienacka. Granicy tak jakby nie ma. I bardzo dobrze. Na miejsce, czyli do Kuchyni (tak, dobrze myślicie, po polsku to jest Kuchnia) dojeżdżamy bladym świtem, i mamy jeszcze dobre dwie godziny do otwarcia bram, więc szybciutko rozbijamy namiot i kładziemy się spać. Wstajemy po dwóch godzinach i jesteśmy, o matko i córko, jacy wyspani. Idziemy do bramy. Trochę daleko. I tak jakby dookoła. Nic to. Wchodzimy. Jakieś samoloty stoją. Najważniejsze – jest Tornado. Jedna z pań jest tak szczęśliwa z tego powodu, że właściwie, już teraz mogłaby jechać z powrotem. Cel wycieczki został osiągnięty. Idziemy na miejsce dla gości, czyli na szeroki pas skoszonej łąki obok betonowego pasa startowego, siadamy na trawie i czekamy. Rzut oka dookoła, ładnie tu, kurde. Przed nami betonka, za nią linia lasu, za plecami góry, w typie naszych Bieszczad, chociaż na oko niższe, ale równie kędzierzawe. Siedzimy, czekamy. Po pół godzinie zaczyna lekko kropić. Po kolejnych piętnastu minutach kropi dosyć intensywnie. Parę minut później już zdecydowanie pada, a po kolejnym kwadransie już nawet nie ma sensu się chować. Można tylko stać i czekać aż przestanie. Leje tak, że mokro mamy nawet w takich miejscach, o jakich przy damach nie należy wspominać, a do moich wodoodpornych butów woda nalała się górą, przez nogawki, i chlupocze sobie radośnie. Cały czas czekam, aż ktoś powie, że lipa, że skoro burza, to zaraz odwołają, że ogólnie kicha, i w ogóle, co to za warunki, a oni właśnie nie, oni się cieszą, bo jest mokro, to „będą oderwania”! Lubię tę ekipę. Większość moich znajomych w tej sytuacji strasznie by narzekała, a tu proszę, pełen relaks.

Padać w końcu przestało, a jak przestanie padać, to co się robi? No właśnie, schnie się. No to stoimy, czekamy i schniemy sobie.

Coś się zaczyna dziać. Przyleciał polski F-16 z Poznania. Zobaczyć polską szachownicę za granicą, nie ukrywam, cieplutko się robi na serduszku. Lata, kręci jakieś akrobacje, strzela flarami… Mi się to podoba, ale reszta jakoś tak kręci nosem, że „lata jak w terenie zabudowanym”. Nie mam porównania, to dla mnie bomba. Potem, dużo później, dostałem materiał do porównania. Rzeczywiście, nie wypadło dla nas budująco.

Latają kolejne samoloty. Większość jest dla mnie kompletną nowością, albo wręcz zagadką. Nie znam się na samolotach, zwłaszcza tych współczesnych, więc cieszę się, kiedy pojawia się coś, co kojarzę, jak na przykład czechosłowacki Aero L-29 Delfin. Zresztą, jeśli już miałbym być szczery, to samoloty z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zawsze najbardziej mi się podobały. Od czasu do czasu pojawiają się śmigłowce, i tutaj za każdym razem czuję te charakterystyczne świerzbienie w opuszkach palców. Jak ktoś wychował się w regularnym łoskocie wirników za oknem, to na śmigłowce reaguje w zupełnie inny sposób, niż reszta wycieczki, która w tym momencie robiła „ueeee” i sprawdzała prognozę pogody w telefonach.

Wreszcie na łące widać jakieś poruszenie. Widownia wyraźnie ożywiła się, wszyscy wstają i patrzą w jedną stronę. Aparaty fotograficzne w gotowości, szyje wyciągnięte, półdupki ściśnięte do granic możliwości. I wreszcie przez tłum przechodzi jak fala na spokojnym dotąd jeziorze przeciągłe „je to ono!”. Od północy nadlatują dwa F-22 Raptor. Podobno pierwszy raz na terytorium Słowacji. A w każdym razie, pierwszy raz oficjalnie. Nadlatują, przelatują, zawracają, przelatują jeszcze raz, i tak kilkakrotnie. Aparaty fotograficzne dookoła mnie aż się grzeją i nie nadążają z łapaniem ostrości. Nie ukrywam, poddałem się tej ogólnej psychozie i również zrobiłem kilka zdjęć, tyle że w moim aparacie, przeznaczonym do fotografowania saren i jeleni to było „trach, trach, trach”, podczas gdy zewsząd dochodziło raczej „trtrtrtrtrtrtrtrtrtrt”. A same Raptory, cóż, ciekawe samoloty. Dosyć oryginalnie wyglądają. Podobno są niesamowite. Być może, nie wiem, nie znam się. Ja tam czekałem na Ćmelaka, ale nie było.

Raptory wylądowały, tłum rzucił się stać przed nimi i się przyglądać, a nad pasem kolejne różności. Latają, kręcą akrobacje, jedni bardziej efektownie, inni raczej zachowawczo, połowy nie wiem, jak się nazywa, ale czy to o to chodzi? Nieważne.

Coś tam nawet z tego zapamiętałem. Jednego Węgra w śmigłowcu Mi-2 na przykład. Ja widziałem wielokrotnie śmigłowce Mi-2. Na upartego, jak wyjdę z domu i poczekam, to nie ma takiej siły, żeby w ciągu, powiedzmy dwóch godzin, jakiś się na niebie nie pokazał. Ale to co wyprawiał ten węgierski to było splunięcie w twarz prawom fizyki. Śmigłowiec nie ma prawa latać w ten sposób. Widocznie o tym nie wiedział. Podobno na co dzień robi jakieś opryski na komary gdzieś, na bagnach. Lata na trzydziestu metrach pomiędzy drzewami… Acha, facet jest po sześćdziesiątce… Drugi, który zrobił spore wrażenie, to, niespodzianka, też Węgier. Jakaś huzarska fantazja musi być w tym narodzie. Latał małym, jednosilnikowym samolocikiem do akrobacji. Latał, to jest właściwie nieprecyzyjne określenie. Właściwie, to on nim głównie spadał. Tylko, że raz przodem, raz tyłem, czasami bokiem. Mniej więcej co paręnaście sekund nie byłem pewien, czy jeszcze leci, czy może już się rozp… Powiedzmy, wylądował przymusowo i niespodziewanie. I zawsze jakoś okazywało się, że jednak leci. Głową do ziemi, na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią, ale leci…

I tak pięknie przebiegała nam ta sobota, aż nagle zaczęło się zacinać. Spiker ogłosił, że teraz jeszcze raz będzie latał F-16 z Polski, na okoliczność tego, że pan minister obrony z Polski (tak, ten sam), z panem ministrem obrony Słowacji podpisują jakieś tam porozumienie, i jak wyjdą, to akurat będzie latał polski F-16. Fajnie. Tylko, że pan minister kazał na siebie czekać. Pięć minut. Dziesięć. I jeszcze trochę. I jeszcze odrobinę… I jeszcze ciut… I trzydzieści kilka tysięcy ludzi w upale na lotnisku czekało na pana ministra obrony z Polski. I jeszcze czekało. I jeszcze trochę. Wreszcie chyba wyszedł, bo w końcu przyleciał zapowiadany polski F-16. Przyleciał, wykonał dokładnie ten sam program, co na początku imprezy, który w tym momencie zrobił na mnie już dużo mniejsze wrażenie, delikatnie to ujmując, i odleciał.

Kolejne pokazy. Samoloty, śmigłowce, spadochroniarze. Nie podejmuję się wymienić wszystkiego. Przykuł moją uwagę An-2, już zacierałem rączki, bo to jeden z moich ulubionych samolotów, ale on tylko wystartował, osiągnął wysokość, wyrzucił skoczków, wylądował, i schował się skromnie w kąciku. Są samoloty do wygłupów, i są samoloty do roboty. Swoją drogą, An-2, który w Polsce ma, jak wiadomo przezwisko „Antek”, na Słowacji nazywany jest „Andula”. Ładnie.

Około siedemnastej znowu poruszenie w tłumie. Zapowiadana wcześniej uroczystość pożegnania Migów 29. Lotnictwo Słowacji oficjalnie i nieodwołalnie wycofuje te maszyny ze służby. Koniec pewnej epoki. Trochę trwało zanim przyleciały, godzinę przesuwano kilkakrotnie, ale wreszcie są. Nadlatują od północy, pełna czwórka, ciągną smugi dymu jak Kamaz z ładunkiem drewna pod górę, ale nieważne. Być może to ostatnia okazja, żeby zobaczyć pełną czwórkę MiG-ów w powietrzu. Przylatują, po czym się rozdzielają. Dwa odchodzą gdzieś w lewo, a dwójka krąży nad lotniskiem. Bez żadnych wygłupów, bez męczenia, spokojnie, dostojnie, jak na emerytów przystało. Kilka szerokich kółek, taka parada weteranów. W końcu ta dwójka odchodzi a wraca jeden z tamtych dwóch, ląduje, przekołowuje przez bramę wodną stworzoną przez dwie pożarnicze Tatry z sikawkami, swoją drogą, na oko trzykrotnie starsze od tych Migów, i oficjalnie to jest koniec kariery tych samolotów w lotnictwie Słowacji. Nie powiem, ładna uroczystość, a nawet trochę wzruszająca. No dobra, nie trochę. Łezka poleciała. Ale jakby co, to był pot z upału, i tego będę się trzymał.

Impreza powoli się kończy na dziś. Jeszcze na sam koniec mocny akcent. Turecki F-16. Tak, ef szesnaście. Taki sam, jak polski. A właściwie, nie taki sam, podobno dużo starszy. Tylko jakiś taki o wiele szybszy, o wiele zwrotniejszy, o wiele dynamiczniejszy, bez porównania bardziej widowiskowy. Kompletnie bez porównania. Nie mogliśmy kupić starszej wersji? Nieważne.

Zbieramy się. Wprawdzie Festiwal odbywa się też w niedzielę, ale my przyjechaliśmy tylko na ten jeden dzień. Ładujemy się do wozu i kulamy się w stronę domu. Zaczyna Waldek, ciągnie ambitnie przez Słowację, przez całe Czechy, które, jak sam powiedział, są jak taka trochę większa Puszcza Bydgoska, ciągnie aż do Gliwic. W Gliwicach nasza wycieczka zmniejsza się o jedną osobę, a za kierownicę wsiada Karolina, i ciągnie dalej, najgorszy kawałek, czyli autostradą A1. Nudy, monotonia, nic się nie dzieje, dla kierowcy najgorsza opcja. Na szczęście Waldek przysnął, więc Karolina troszeczkę poprawia wynik czasowy. Tak tylko delikatnie, bez żadnych szaleństw, ale zawsze to kilka minut do przodu. Dojeżdżamy pod Łódź, Karolina już w domu, za kółko siadam ja i walczę. Nie ze snem. Z wewnętrznym dzieckiem, które krzyczy „no depnij mu tak chociaż do tych stu pięćdziesięciu!”, i to krzyczy tak, że aż leży na podłodze i tupie nogami. Wytrzymałem. Setuchną całą drogę, aż do zjazdu pod Włocławkiem. Potem przez wioski, to już zupełnie inna jazda, aktywniej, więc spać się nie chce. Około czwartej byliśmy w Inowrocławiu. Nie wiem, jak reszta, ale ja jestem zachwycony.

Pan Adaś

Share this content: