Ładowanie

Mistrzostwa Polski Mikromodeli – Sandomierz

Mistrzostwa Polski Mikromodeli – Sandomierz

29.09-01.10.22017

Wyjechałem oczywiście wieczorkiem. W nocy się najlepiej jeździ. Niestety, troszkę źle policzyłem czas i okazało się, że około czwartej jestem już w Mielcu, gdzie zaplanowałem sobie postój na śniadanko. Tragedii nie było, obejrzałem sobie „Mielec by night”. Niewiele do oglądania. Wraz ze świtem pojadłem paróweczek, popiłem kawusi i pojechałem do Sandomierza. Pierwsze wrażenie? „O, k…” Piękny zamek na wysokiej skarpie, wysokie schody, Sala Rycerska, pełne stoły modeli. Odruchowo chciałem w progu ściągać buty. Wypełniłem powinności związane z rejestracją, okazało się, że mój model z papieru w skali 400 to klasa C-3A, co było dla mnie sporym zaskoczeniem, ale czynnikiem decydującym stała się sztuczna woda na podstawce. Ogarnąłem się, ustawiłem się i zacząłem dopiero porządnie rozglądać wokół. I myślę sobie; „Aaaale lipaaaa, będzie! Przecież ja, pszenno-buraczany do tych wnętrz nie pasuję nic a nic, francuski znam słabo, jak ja się tu dogadam? Trza mi na dwór (nie na żadne pole, tylko na dwór, tak się mówi)”. Wychodzę, a tu Kojaki idą. No, to już jest fajnie. Pokręciliśmy się, poszliśmy do ślicznej pani z Ukrainy popić piwka, oczywiście nalewane się skończyło. Tu mała dygresja, na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Sandomierzu stoi namiocik i można kupić piwo. Tak po prostu. I nikomu to nie przeszkadza. Można?

Potem poszedłem ogarnąć sobie nocleg w pensjonacie 300 metrów od zamku. Z zamku do pensjonatu idzie się dziesięć minut. Z pensjonatu do zamku około godziny. W Sandomierzu nie ma prostego przełożenia odległość – czas. Musisz jeszcze zapytać, ile jest górek po drodze. A potem się zaczęło…

Najpierw zagnali nas nad Wisłę, wsadzili na statek i wywieźli na środek rzeki. Powieźli najpierw w stronę Krakowa, ale za paręset metrów zmienili decyzję, powieźli następnie w stronę Gdańska, po czym chyba im ta złość przeszła, bo zawrócili i nas wypuścili. Dla odmiany kazali nam się wspinać pod górkę i udać się pod katedrę. Jak już wleźliśmy na czterech, napotkaliśmy przewodnika. O panu przewodniku można by opowiadać długo i ciekawie, starczy napisać, o-ho-ho! Za to pan przewodnik opowiadał długo i ciekawie. Najpierw obejrzeliśmy sobie katedrę (z zewnątrz) i rękawiczki Królowej Jadwigi (na zdjęciu). Potem karnie udaliśmy się w stronę Rynku i w pewnym momencie ziemia się rozstąpiła. Spodziewałem się wprawdzie, że moje zejście do piekieł nastąpi prędzej czy później, ale że już, to nie przypuszczałem… Na szczęście nie były to otchłanie piekielne, a podziemna trasa turystyczna. Kto był na twierdzy w Grudziądzu ten ma jakieś porównanie, z tym, że tutaj było a-czysto, be- wysoko, ce-szeroko, de-zdecydowanie krócej, wszystkiego kilkaset metrów. Wychynęliśmy z podziemi i okazało się, że jest ciemno. Potuptaliśmy więc zwiedzać dalej po ciemku… Schodami na dół, schodami w górę, na czterech dopadliśmy kościoła św. Jakuba, który jest najważniejszym obiektem zabytkowych Sandomierza i okazał się być już zamknięty na cztery spusty. Otwarty za to był spust piąty, po tajemniczym telefonie wyszedł przeor klasztoru Dominikanów, którzy mają w opiece ten kościół i wpuścił nas od zakrystii… Takie to stosunki mają organizatorzy konkursu w Sandomierzu…

Kościół św. Jakuba był ostatnim punktem programu turystycznego, potem był program rekreacyjny, o którym tradycyjnie pisze się mało ze względów towarzyskich. Nadmienię jedynie, że tradycyjne rozmowy o d… i samochodach coraz bardziej są zastępowane oglądaniem wzajemnym swoich zestawów tabletek i wymianą doświadczeń, co dobrze robi na wiaterki… Dość powiedzieć, że kiedy mój organizm zaczął wreszcie budzić się do życia, czyli około dziesiątej wieczorem, w knajpie byliśmy już tylko w trójkę, to jest Kojaki i ja. No to poszliśmy też.

Niedzielny poranek był rześki. Wylazłem z wyra, dokonałem ablucji – mniej, czy bardziej rytualnych, i wyruszyłem na poszukiwanie żeru. Wiedziony wiedzą myśliwską wyniesioną z pobytu na wielu innych imprezach w kraju i za granicą wiedziałem, że w promieniu maksymalnie kilometra musi być jakaś Biedronka, Lidl, Tesco, Carrefour, ABC, czy chociażby Delikatesy u Teresy. Nie było… Przeszedłem 40 minut w jedną stronę (tak, czterdzieści) po sandomierskich górkach, zanim cokolwiek znalazłem. W dodatku znalazłem nieczynne i musiałem czekać na otwarcie. W rezultacie, jak mnie już tam wpuścili, jak się zaopatrzyłem, to nie poszedłem kulturalnie spożyć na przystanku autobusowym, a łapczywie pochłaniałem w trakcie marszu, co jest nieestetyczne, nieeleganckie i ogólnie fuj.

Przyszedłem na salę, a tam chór śpiewa… I to nie byle co, a szanty. Nie sądzę, żeby szanty były codziennym repertuarem sandomierskich chórów, co znaczy, że musieli się specjalnie przygotowywać. Ja jestem poruszony do głębi.

Następnie udałem się na kawę do ślicznej pani z Ukrainy, gdzie dowiedziałem się, że kawę całą już jej wypili i mogę dostać rozpuszczalną, jak chcę. Chciałem, chociaż nie lubię.

Przyszło do ceremonii zakończenia. Usiadłem sobie z boczku i przyglądałem sobie jak znani i szanowani w kraju i zagranicą wychodzą i odbierają medale, puchary, dyplomy… Fajnie, też tak kiedyś chcę.

Wreszcie spakowałem się, zapakowałem się, i pojechałem… Oglądałem się jeszcze ze trzy razy „a łzy goryczy rozstania żłobiły głębokie bruzdy w jego policzkach”, czy jakoś tak. W chałupie byłem parę minut po dziewiętnastej.

Share this content: