S19E01 Spotkanie Styczeń 2023 – relacja
Styczniowe spotkanie bywają trudne. Naród, ciężko wymęczony świątecznym wypoczynkiem, trudny jest do ruszenia z domu i niechętnie wyprawia się w chłód zimowej nocy, nie ma ochoty zamieniać ciepłego kąta przy kominie, czy dusznego i śmierdzącego wprawdzie, ale swojskiego ciepełka pod puchową pierzyną na trzaskający mróz i śniegi zimowego wieczora, aby w tę nieprzyjazną i wysysającą siły pogodę, ciężko walcząc o każdy przebyty metr, przedzierać się kilometrami przez lasy i ostępy tylko po to, aby spędzić kilka godzin z kolegami, zwłaszcza, że koledzy ci to też nie jakieś siódme cuda świata. Tylko nuda straszliwa, ten zimowy brak zajęcia, który obezwładnia co słabsze umysły, wysysa siły duchowe i każe aż do wiosny nic, ale to nic nie robić, tylko ostatni przebłysk gasnącego umysłu, który każe otrząsnąć się i iść gdzieś, między ludzi, ratować tę resztkę umierającego człowieczeństwa, ta najdelikatniejsza tylko nić, która podtrzymuje ową ostatnią, ledwo drżącą myśl o jakiejś cywilizacji, ledwo tlącej się gdzieś, za tym mrocznym tumanem, za mgłami tymi, pod tymi zwałami ciężkich, szaroburych chmur, ciemnych od braku słońca, tylko one nakazują wygrzebać się z legowiska, strącić z siebie przytłaczający ów ciężar marazmu, obuć nogi, które od miesiąca już butów nie zaznały, i wyjść na powietrze raniące płuca swą mroźną świeżością zapomnianą już po tygodniach w dusznej izbie, wciągnąć tę świeżość w siebie, smakować ją jak najlepszy tytoń, pozwolić aby uderzyła do głowy i ruszyć naprzód, zrazu nieporadnie, zataczając się i obijając o płoty, wpadając w wykroty, wreszcie pewniej, raźniej, coraz sprawniej, i iść, iść, uparcie ale coraz radośniej, coraz żywiej, coraz weselej zdeptywać skrzypiący śnieg, coraz gniewniej rozbijając lód na kałużach, coraz bardziej szyderczo otrząsając śnieg z zamarzniętych okiści drzew, by nareszcie z dumą i satysfakcją rozpierającą pierś, mimo krwawych plam przed oczyma, mimo stóp zamarzniętych w butach na dwa klocki lodu, mimo igiełek przerażającego chłodu wbijających się w znękane wysiłkiem płuca, stanąć wreszcie i wydać z siebie okrzyk triumfalny :”Koledzy! Oto jestem!”
Tak powinno to wyglądać. Tymczasem w tym roku na styczniowe spotkanie pieszo przyszedł tylko Andrzej, a reszta przyjechała albo dała się przywieźć. W dodatku było ciepło, około siedmiu stopni. I nie było śniegu. Była mgła, ale tylko trochę. Tak więc cały dramatyczno-bohaterski wystrój szlag trafił zanim się zaczęło. A zaczęło się tak, że przyszedłem i okazało się, że jestem pierwszy. Oczywiście, pierwszy nie licząc Wojtka, ale jako, że on jest u siebie, to nie liczy się jako pierwszy, tylko jako przedpierwszy. Chwilkę po mnie przyszła niespodzianka. Dzień wcześniej dowiedziałem się, że w mieście jest Łuczek-Fuczek. Takiej okazji nie można było darować, i w ten sposób mieliśmy gościa specjalnego naszego spotkania. Jako że goście specjalni wychodzą od nas zazwyczaj z mniej lub bardziej zniszczonymi psychikami, trochę się martwiłem, ale potem Łukasz mi przypomniał, że on na co dzień chadza na spotkania do GEKO-nów. To mnie uspokoiło, jemu już nic nie zaszkodzi. Pomaleńku i niespiesznie zaczęła się zbierać większa ekipa. Dotarł Panzerrabi Bartek, który nie przyniósł modelu. Dotarł Andrzej, który tez nie przyniósł modelu. Dotarł Waldek, który jako żywo też modelu żadnego nie miał, ale miał za to silikonową rurkę dla Bartka. Dojechała wycieczka z Bydgoszczy, czyli Piotr, oczywiście bez modelu, Boguś, jakżeby inaczej, bez modelu, i Jacek, który przywiózł za wszystkich trzech. Jacek przywiózł zaczętego dużego tygrysa w dużej skali, prawie skończony francuski mały czołg w dużej skali i dwa niemieckie super-hiper-cholera wie co. Ale wszystko ładne i dobrze zapowiadające się. Poza tym miał kawałki pantery dla Bartka i kawałki owiewek do spitfira, które dał Andrzejowi, ale wcale nie były dla niego, tylko dla Mikołaja, który przyjść nie mógł, bo sprzedawał telewizor. Nieco później dotarł Marcel, który nie może się ostatnio zdecydować, czy jest z Inowrocławia, czy z Bydgoszczy, a i tak wszyscy twierdzą, że z Fordonu. Przyniósł coś na czterech kołach, pieruńsko duże i nie wiedzieć czemu pomalowane na ciemny mahoń w połysku ze złotymi okuciami. Na pytanie, „A czemu tak?” odpowiedział, że Eryk mu kazał. Eryk zapobiegawczo nie przyszedł… O dziwo, ten przejaw meblarskich a może trumniarskich?) zainteresowań Marcela po kolejnych malowaniach wcale źle nie wygląda i nawet dobrze rokuje, a jak Marcela znam, to na końcu wyjdzie z tego coś fajnego. Ostatni dotarł Misza i nic nie przyniósł.
Tak sobie siedzieliśmy, gadaliśmy o głupotach, trochę nawet o modelach, przerzucaliśmy się dowcipnymi uwagami i dykteryjkami, aż niepostrzeżenie zbliżyła się godzina, kiedy to karoca Kopciuszka z powrotem zamienia się w dynię, i towarzystwo zaczęło powolutku wyciekać. Pierwszy musiał uciekać Łukasz, jego pani bardzo rozsądnie wyznaczyła mu godzinę, kiedy ma się stawić zdrowy, trzeźwy i w miarę nie ogłupiony. A potem po jednemu, po trochu, a ten remont w domu robić, a ten psa nakarmić, inny znowu do lasu wnyki na rano pozastawiać, i tak wreszcie około dwudziestej drugiej ostatni, którzy może kiedyś będą pierwszymi, pomachali sobie na do widzenia i grzecznie udali się do domków, aby tam zaszyć w katach koło komina, pod puchowymi, lekko zatęchłymi pierzynami i czekać, kiedy na Ptasiej Wyspie znowu zapłonie ognisko. A nie, to chyba z innej bajki…
[Pan Adaś]
Share this content:
Opublikuj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.